Barbara Kreutzinger-Cywińska

Nauczycielka Lidzbarskiej Szkoły w latach 1955-1969

portretKiedy na prośbę Dyrektora Zapiska próbuję przyjrzeć się kolejom mojego życia, zastanawia mnie fakt, że spośród 49 lat pracy zawodowej, lata spędzone w lidzbarskiej szkole wyróżniają się w mojej pamięci jako czas szczególny. Możliwe, że przyczyną tego stanu rzeczy jest fakt, że w tamtym okresie wchodziłam w dorosłe życie, uczyłam się, jak być samodzielna prowadzona na tej drodze „do samostanowienia” przez ludzi przyjaznych, życzliwie przyglądających się temu powolnemu nabywaniu nauczycielskich szlifów.

 

Wracam jednak do tematu i do tych najdawniejszych, trudnych bardzo dla mojej rodziny, czasów.

Najdawniej - z rodzicami i siostrą Oleńką

Najdawniej – z rodzicami i siostrą Oleńką

Urodziłam się przed II wojną światową na wsi w poznańskiem, gdzie ojciec agronom był administratorem majątku z ramienia właścicieli i sam dzierżawił mająteczek, z którego dochód miał stanowić podstawę bytu założonej właśnie rodziny. Wszystkie jego plany dotyczące przyszłości przekreśliła wojna – konie, które już zaczął hodować zagarnęło wojsko najeźdźców, ulubiony ogier Kair podzielił ich los, a hodowca został zmobilizowany i znowu, jak w 1920 roku, przyszło mu walczyć z wrogiem. Po ucieczce z rosyjskiej niewoli wrócił do rodziny, ale nie było mowy o pracy i bytowaniu w zagarniętej przez Niemców Wielkopolsce. Mając niemieckie nazwisko wg. Niemców powinien albo podpisać volkslistę, albo zostać wysiedlony z rodziną do Generalnej

Guberni, szczątkowej resztki Polski pod jurysdykcją niemiecką. Wybór był oczywisty i rodzina, już z dwójką dzieci, przez kilka lat tułała się po majątkach ziemskich zarządzanych już przez tzw. oberleiterów, którzy potrzebowali polskich fachowców do organizacji pracy i prowadzenia produkcji rolnej. Najdłużej, bo ok. 2 lat, przebywaliśmy w majątku Seroczyn na Podlasiu. To był chyba najlepszy okres, jeśli chodzi o warunki bytowe w tamtych latach, ale chyba, jak to dziś widzę, bardzo niebezpieczny – kilka razy w miesiącu przychodzili w nocy partyzanci, z którymi ojciec szedł do spichrza, gdzie zaopatrywali się w zboże dla koni, paru „leśnych” zostawało wtedy w domu, a domowe kobiety pakowały dla nich zapasy żywności i ciepłą odzież. Obowiązywała też umowa o zawiadamianiu partyzantów o terminach transportów spirytusu z majątkowej gorzelni. Te dość częste wizyty sprawiły, że stacjonujący w pobliskiej szkole Własowcy bardzo często, przy każdym podejrzanym odgłosie, otwierali ogień w kierunku zabudowań majątku. Rzadko w tym czasie sypialiśmy w łóżkach – na ogół chowaliśmy się pod meblami.

Niestety po jakimś czasie tej względnej prosperity ostrzeżono moich rodziców, że należałoby zmienić miejsce zamieszkania. W tej sytuacji niejako przymusowo emigrowaliśmy do Warszawy, gdzie zamieszkaliśmy u rodziców mojej mamy. Okazało się wkrótce,
że nie był to najszczęśliwszy wybór – po dwóch tygodniach wybuchło Powstanie i znowu rodzina poczuła się zagrożona – nie tylko brakowało żywności, a po wodę trzeba było stać w długich kolejkach, czasem pod ostrzałem, ale obie dziewczynki poważnie zachorowały, a nie było możliwości ich leczenia.

Po sześciu tygodniach, kiedy zapas mąki i słoniny przywiezionych ze wsi był na wyczerpaniu, a bytowanie w piwnicach domu na Chmielnej stało się nie tylko uciążliwe, ale nie dawało szans na przeżycie wobec zbliżających się coraz bardziej walk ulicznych, bombardowania, wszechobecnej wokół śmierci, rodzice moi postanowili skorzystać z ogłoszonego na jeden dzień zawieszenia broni i wyjść z miasta. Decyzję przyśpieszyła wizyta siostry ojca, żołnierza AK (Maria Miśkiewicz ps.”Ciocia”),która znała dobrze sytuację na froncie walki i zdawała sobie sprawę z nieuchronnej klęski Powstania.

19 września wraz z całą rodziną i sąsiadami z kamienicy ruszyli. Pochód wygnańców powiększał się z minuty na minutę. Po godzinie w kierunku granic miasta posuwał się wolno ogromny tłum starców, kobiet, dzieci, chorych i rannych niesionych na wózkach inwalidzkich lub po prostu na krzesłach. Ten przerażający marsz wynędzniałych, udręczonych, chorych ludzi pośród ruin umierającego miasta opisałam we wspomnieniu, które na zawsze pozostało w mojej pamięci. Oto fragment opowiadania „Dzień wrześniowy”: „ Szli w milczeniu ze zgrozą spoglądając na pobocza, gdzie raz po raz wystrzelały płomienie, a wśród gruzów, obok świeżych mogił oznaczonych drewnianymi krzyżami, w kurzu, byle jak przykryte płachtami, leżały zwłoki ludzi i zwierząt. Upał
wraz z upływem czasu wzmagał się, dym gryzł w załzawione oczy, a wszechobecna woń spalenizny i odór rozkładających się ciał były trudne do zniesienia”.

W czasie tej strasznej wędrówki Niemcy dwukrotnie odłączyli mojego ojca od rodziny, co pogłębiało jeszcze rozpacz żony i dzieci. W obozie w Pruszkowie, gdzie rodzina szczęśliwie znalazła się znowu w komplecie, zlitował się nad nieprzytomną Oleńką niemiecki lekarz i skierowano nas do szpitala, gdzie w ciągu miesiąca postawiono nas wszystkich na nogi. To szczęśliwe zakończenie po tak trudnych doświadczeniach napawało otuchą i zdawało się być dobrą wróżbą dla dalszych losów rodziny.

Zostałyśmy same, 19.09.1944 r.

Zostałyśmy same, 19.09.1944 r.

Po wojnie wyjechaliśmy na tzw. Ziemie Odzyskane (w poznańskie nie było do czego wracać), gdzie Ojciec postawił sobie za cel odbudowywanie zniszczonego w czasie wojny rolnictwa. Zamieszkaliśmy w powiecie działdowskim, gdzie wielokrotnie przerzucani przez ówczesnych władców powiatu, najdłużej, bo 4 lata, utrzymaliśmy się w Rutkowicach, gdzie rodzina powiększyła się o dwoje dzieci: Kasię i Ewunię.

Pierwsze spotkanie z morzem, 1951 r.

Pierwsze spotkanie z morzem, 1951 r.

To właśnie z Rutkowic za radą stażysty p. Jakuba Górskiego, który miał objąć posadę nauczyciela hodowli zwierząt, moi rodzice umieścili mnie w Gródkach w technikum rolniczym. Szkoła ta miała w ich oczach duży atut, ponieważ internat dawał szansę na niekłopotliwe zapewnienie dalszej nauki najstarszej z córek. Miałam wtedy 13 lat i niewielkie pojęcie o tym, co chciałabym robić w życiu. To mojemu ówczesnemu dyrektorowi p. Ludwikowi Czukowi i wychowawcom zawdzięczam, że nie wylądowałam po maturze jako agro lub zootechnik w PGR-ze. Zgłoszono mnie jako kandydatkę na nauczyciela zawodu w szkole rolniczej. Moi nauczyciele wierzyli, że będę kontynuowała naukę i uważali, że najłatwiej będzie mi spełnić moje plany, pracując w szkole.

W Gródkach z przyjaciółmi (Ela Kaszubowska, Bogdan Lewandowski), 1953 r.

W Gródkach z przyjaciółmi (Ela Kaszubowska, Bogdan Lewandowski), 1953 r.

W czasie mojej nauki w Gródkach rodzinę moją spotyka kolejny cios: w 1952 roku ojciec zostaje aresztowany przez UB, a mama z dziećmi zostaje wyrzucona z mieszkania i traci pracę księgowej w PGR-ze. Przyjechałam do rodziny żeby choć trochę pomóc w tej trudnej sytuacji. Przetrwałyśmy w dużej mierze dzięki życzliwości nowego kierownika (który wiele ryzykował pomagając) – osamotniona rodzina dostała pozwolenie zamieszkania na jako tako przystosowanym strychu, a mama dostała pracę w kurnikach PGR-u.

Po roku ojciec, chyba dzięki podpisom, zebranym przez 13-letnią wówczas Olę, wśród pracowników całego Zespołu PGR, został zwolniony i w roku 1953 już po pierwszej „odwilży” dostaje pracę. W tym całym smutnym dla mojej rodziny okresie byłam chyba w najlepszej sytuacji – wróciłam do ciepłego internatu i mogłam liczyć na codzienny obiad.

Z całą rodziną w dniu rozdania świadectw maturalnych. 1955r. (mama Irena, tata Feliks, siostry Ola, Kasia i Ewa)

Z całą rodziną w dniu rozdania świadectw maturalnych. 1955r.
(mama Irena, tata Feliks, siostry Ola, Kasia i Ewa)

Po miesięcznym kursie pedagogicznym zostałam skierowana nakazem pracy do Oddziału Oświaty Rolniczej w Olsztynie, gdzie pozwolono mi wybrać jako miejsce pracy technikum w Lidzbarku Warmińskim. Miałam nadzieję, że pracując w mieście będę miała szansę na jakieś rozrywki, szczególne znaczenie miała dla mnie bliskość kina. Jednak w pierwszych lidzbarskich latach nie mogło się to moje marzenie spełnić – nie dość, że dostałam pokoik przy rodzinie w odległym od miasta gospodarstwie, to bardzo sroga i śnieżna zima na długo odcięła mnie od możliwości jakichkolwiek kontaktów (te pierwsze trudne dla mnie miesiące i lata, kiedy jedynymi towarzyszami w nieopalanym pokoju był bezpański kot i uratowany przed mrozem jeż, opisałam we wspomnieniu zamieszczonym w wydawnictwie „Lidzbarska szkoła rolnicza”).

Sesja fotograficzna z ulubieńcami (uczeń Sokołowski), 1958 r.

Sesja fotograficzna z ulubieńcami (uczeń Sokołowski), 1958 r.

W Lidzbarskiej Szkole, która wkrótce dzięki nadzwyczaj serdecznej atmosferze, stała się drugim moim domem, przez pierwsze cztery lata jako nauczyciel zawodu pomagałam prowadzić zajęcia praktyczne z hodowli zwierząt – moim miejscem pracy była głównie obora i chlewnia, a na początku też kurnik (kto dziś pamięta, że gospodarstwo szkolne miało kiedyś kury?). Od początku też zaproponowano mi prowadzenie wychowania fizycznego z dziewczynkami (miałam jakie takie doświadczenie sportowe, reprezentując jako zawodniczka szkołę w Gródkach).

Z zespołem tanecznym w terenie. Początek lat 60-tych.

Z zespołem tanecznym w terenie. Początek lat 60-tych.

W tym też czasie, w roku 1959, ukończyłam 3-letnie studia polonistyczne, a w roku 1966 Wyższą Szkołę Pedagogiczną, kierunek pedagogika, w Gdańsku. Tak długie zaoczne studia mogłam kontynuować dzięki wyrozumiałości Dyrekcji i pomocy kolegów i koleżanek, którzy w razie potrzeby chętnie zastępowali mnie wtedy, kiedy musiałam zameldować się na uczelni.

Ze sportowcami (Spartakiada Szkół Rolniczych), lata 60-te

Ze sportowcami (Spartakiada Szkół Rolniczych), lata 60-te

W początkach roku szkolnego 1960/61 awansowałam na nauczyciela przedmiotów humanistycznych; powierzono mi nauczanie historii we wszystkich klasach, języka polskiego w dwu, a zdarzyło się też, że przez rok uczyłam hodowli zwierząt (ostatecznie po czterech latach bezpośredniego kontaktu z pielęgnacją i żywieniem zwierząt byłam niezłym praktykiem, co bardzo pomogło mi w prowadzeniu lekcji tego przedmiotu).

Pracując w lidzbarskim technikum 14 lat, uczyłam różnych przedmiotów, prowadziłam też tzw. zajęcia świetlicowe, szczególnie w pierwszych latach, kiedy udało się zorganizować zespół tańca ludowego, z którym jeździliśmy z okazji różnych uroczystości do sąsiednich wsi (w późniejszych latach zespół prowadzili fachowcy z prawdziwego zdarzenia). W ramach tej działalności przygotowaliśmy z młodzieżą też kilka obrazów scenicznych na kanwie krótkich utworów literackich lub bazując na pomysłach zespołu albo pani nauczycielki np. Świtezianka, bajki Andersena, obóz cygański, czy Jezioro łabędzie. Później, kiedy powierzono mi po raz kolejny wychowawstwo klasy, przygotowaliśmy w latach 1967 i 1968 dwa programy kabareciku klasowego. Próby odbywały się w bibliotece, którą od kilku lat się opiekowałam.

Księżniczka na ziarnku grochu Andersena na scenie internatu, 1966 r.

Księżniczka na ziarnku grochu Andersena na scenie internatu, 1966 r.

W roku 1969 z powodu pogłębiającej się niedyspozycji krtani byłam zmuszona do zmiany zatrudnienia. Praca w szkolnej bibliotece ułatwiła mi, obok praktyki w znanej i cenionej szkole, otrzymanie stanowiska kierownika biblioteki Ośrodka Doskonalenia Kadr Pedagogicznych Szkolnictwa Rolniczego w Brwinowie-Pszczelinie. Tutaj, prowadząc bibliotekę, po roku kontynuowałam również pracę dydaktyczną w miejscowym technikum i Studium Nauczycielskim Wychowania Internatowego. W tym ostatnim, specjalizując się w zagadnieniach techniki pracy umysłowej, prowadziłam m. in. zajęcia
z tej dziedziny.

„Gdzie się podziały tamte prywatki?"

„Gdzie się podziały tamte prywatki?”

W wyniku rozwijania tych zainteresowań podjęłam współpracę z działającym na miejscu Ośrodkiem Kursowym, gdzie prowadziłam zajęcia z młodymi nauczycielami szkół rolniczych, opracowując również pomoce ułatwiające prowadzenie przez nich tego typu zajęć. W czasach „pszczelińskich” współpracowałam też z Biuletynem Pedagogicznym Oświaty Rolniczej, gdzie zamieszczałam rozprawki na tematy pedagogiczne i przeglądy najnowszej literatury pedagogicznej. Tu też w 1977 roku wyszłam za mąż i urodziłam córkę Maję, która do dnia dzisiejszego obdarzyła nas trojgiem wnucząt.

Moja biblioteka w Pszczelinie

Moja biblioteka w Pszczelinie

W ciągu długoletniej pracy zawodowej doceniono moje wysiłki i zaangażowanie, co zaowocowało różnymi odznaczeniami. I tak już w Lidzbarku w roku 1966 w czasie obchodów 20 – lecia oświaty rolniczej na Warmii i Mazurach otrzymałam srebrną odznakę „Zasłużonym dla Warmii i Mazur”.

Późniejsze odznaczenia to: „Zasłużony Pracownik Rolnictwa”, „Złoty Krzyż Zasługi”, „Złota Odznaka ZNP” i w roku 2000 ” Medal Komisji Narodowej”.

Po przejściu na emeryturę jeszcze przez 5 lat pracowałam w bibliotece w sąsiednich Otrębusach.

Obok prac typowo bibliotecznych rozwinęłam działalność, mającą przybliżyć mieszkańcom sylwetki osiadłych w okolicy artystów, naukowców, twórców kultury. Poza licznymi spotkaniami z ciekawymi ludźmi organizowałam też wieczornice poświęcone rocznicom patriotycznym. W tej działalności bardzo pomagał mi mąż Julian, który wziął na siebie reklamę (plakaty) i wizualną oprawę uroczystości.

Wybrane zaproszenia

Wybrane zaproszenia

Dziś już jestem całkiem na emeryturze, dalej mieszkam w Pszczelinie, gdzie próbuję być użyteczna, pracując społecznie dla lokalnej społeczności i na rzecz bezdomnych zwierząt.

Od czasów lidzbarskich minęło dziś już wiele lat, ale jak mocno tkwi we mnie ich wspomnienie niech świadczy fakt, że raz po raz nawiedza mnie sen, w którym mam poprowadzić lekcję historii, ale zupełnie nie wiem, który okres dziejów omawiamy w tej klasie. Ratunkiem okazuje się myśl, że przecież mogę sprawdzić to w czasie przerwy w dzienniku lekcyjnym. Udało się, dałam radę i oby tak było jak najdłużej – tak sobie myślę już na jawie.

Barbara Kreutzinger-Cywińska („Baśka”)
Brwinów-Pszczelin w maju 2014 roku